Wilczyca z kopalni – opowiadanie Pawła Ćwielonga z Pilchowic
Wilczyca z kopalni – opowiadanie Pawła Ćwielonga z Pilchowic o przeżyciach na zesłaniu do ZSRR.
Historii którą chcę opowiedzieć, nie przeżyłem sam osobiście, opowiedział mi o tym zdarzeniu mój znajomy wspomina pan Paweł. Będzie to opowiadanie o czasach kiedy na Śląsku panował terror i prześladowania. Któregoś dnia pod dom mojego znajomego, podjechał samochód, kazano mu się ubrać i powiedziano, że zostanie zatrudniony do kopania okopów, rowów i jeszcze jakichś robót ziemnych. Wsiadł do samochodu i pojechał z dziwnymi urzędnikami, okazało się, że został przewieziony do Pyskowic, stworzono tam coś na wzór obozu przejściowego, tak wynika z opowiadań mojego przyjaciela mówi pan Ćwielong. Tam po dopełnieniu formalności załadowali wszystkich do wagonów bydlęcych i ruszyli w nieznane.
Wagony nie miały okien i trudno powiedzieć jak długo podróżowali, czasami udało się dostać coś do zjedzenia, mój kamrat jakoś dotrwał do końca, okazało się, że zostali wywiezieni na wschód, zanim wybuchła wojna pracował w kopalni Gliwice i Sośnica, był starym doświadczonym górnikiem.
Sowieci wiedząc, że zna się na górniczym fachu zatrudnili go jako górnika w jednej z kopalń. Po spisaniu kilku danych powiedziano mu, że następnego dnia będzie jego pierwsza szychta, tak też się stało. Stawił się w oznaczonej godzinie na miejscu podziału i już po chwili stał pod szybem gotowy do zjazdu. Był zatrudniony w brygadzie przodkowej, której strzałowym czyli przodowym była kobieta, to ona pobierała materiał a brała dziennie 25 kilogramów.
Po dojściu na miejsce kazała swoim podwładnym wiercić otwory strzelnicze, wiercił otwory tak jak go uczono po wykonaniu roboty, przodowa ladokiem czyli kijem służącym do ładowania materiałów – tak zwanych patron strzałowych, badała głębokość wykonanych otworów, bada jeden, potem drugi za trzecim wpadła w wściekłość, otwory były krzywo nawiercone, były wiercone na (ein bruch) czyli włomowo, tam nie znali tej techniki, dlatego często wydmuchiwało materiał i nie urywało czoła tak jak powinno.
Przodowa podejrzewając sabotaż złapała za styl od łopaty i z wściekłością poczęła tłuc mojego kamrata gdzie popadło i z pewnością zatłukła by go na śmierć gdyby nie jego koledzy którzy wybłagali by dała mu spokój i poczekała na końcowy efekt.
Tym czasem nadeszła pora na rozprowadzenie lontów, wtedy nie było jeszcze zapalników elektrycznych, te czynności wykonywała przodowa, pewnie dlatego aby więźniowie nie mieli kontaktu z materiałem wybuchowym.
Patrzył tak na to co wyrabia ta rosyjska specjalistka od być może jak mówił wysadzania pociągów ale z górnictwem to ona niewiele miała wspólnego, poprosił aby pozwoliła mu na załadowanie otworów i rozprowadzenie lontów, ważne są przecież odległości i czas zapłonu, tam też o tym nie wiedzieli. Wiadomo, że włomowe muszą iść jako pierwsze i tak dalej, oni tam ładowali wszystko jak leci, jak petardy na odpuście.
Załadował i zameldował gotowość do odpalenia. Przodowa nakazała wycofać się i po chwili odpaliła zanim to jednak zrobiła ostrzegła mojego kamrata, że jeżeli coś pójdzie nie tak, z pewnością będzie to jego ostatnia szychta i zostanie w podziemiach kopalni na zawsze.
Nastąpiło odpalenie, dymy poszły, zbliżyli się do przodka, rosyjska specjalistka od partackiej roboty zaniemówiła z wrażenia, pierwszy raz widziała jak w ten sposób urwało przodek. Jak wynika z opowiadań mojego kamrata urobiony materiał fedrowały z mozołem dwie zmiany a mój przyjaciel od tej pory został strzałowym, i co najważniejsze dodaje pan Paweł, pomogło to także w życiu jego kolegów z brygady, dzięki jego fachowości obniżono dyscyplinę w jego brygadzie, po szychcie górnicy mogli zbierać na polach jeszcze nie do końca zgniłe liście kapusty czy buraków, potem już tylko odrobina wody, trochę drewna do kozy stojącej w baraku i królewskie danie gotowe.
Ogólnie przyjęte było, że więźniowie – to znaczy internowani a w szczególności Polacy i Ślązacy nie mogli być strzałowymi, nie było zaufania do nich, Ruscy nie byli pewni co do tego jak zostanie materiał wybuchowy przez nich wykorzystany. Należy też wspomnieć o kobietach zatrudnionych pod ziemią które można było porównać z wściekłymi, zgłodniałymi wilczycami – stąd też często nazywano je sukami, czy wilczycami.
Poniekąd szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił wspomina pan Paweł że mój znajomy został strzałowym na ruskiej kopalni. Rosjanka w dowód wdzięczności załatwiła dla niego większe racje żywnościowe a nieco później wystarała się o przepustkę z obozu. Jak sam twierdził, z pewnością i to zdarzenie miało wpływ na to, że wrócił, bo jak dodaje wielu jego kamratów zostało tam na zawsze.
Trudno powiedzieć ile czasu spędził tam na wschodzie, nie pamiętam aby mój znajomy wspominał o dacie powrotu, trwało to chyba kilka lat, jego wiedza górnicza która była potrzebna Rosjanom być może pomogła w tym, że przeżył najgorszy czas i doczekał tej tak zwanej odwilży – powoli zaczynały się zwolnienia z zesłania.
Pierwsze transporty Ślązaków zaczęły wracać do kraju, czas przyszedł i na mojego znajomego, załadowano ich do wagonów a jeszcze przedtem, jako, że mieli już doświadczenie co ich czeka i jak długo przyjdzie im spędzić czas w podróży, zgromadzili zapasy żywności na ile oczywiście było to możliwe.
Często bywało, że pociąg dojeżdżał do końcowej stacji, po prostu kończyły się tory i dalej trzeba było wiele kilometrów pokonać pieszo, trzeba wspomnieć, że przed samym wyjazdem władze lokalne zaopatrzyły wszystkich w (bumażki) dokumenty które wskazywały kim są i gdzie się udają, oni zdawali sobie sprawę, że znajdują się na nieprzyjaznym im terenie, dlatego wędrowali przeważnie nocami, nie byli do końca pewni jak zostaną przyjęci przez miejscową ludność.
Obawy jak się okazało były bezpodstawne, to dzięki miejscowej ludności przeżyli. Ludzie dzielili się wszystkim czym mieli, a dzięki ostrzeżeniom mieszkańców okolicznych wiosek nie nabawili się ciężkich chorób a może nawet śmiertelnego zatrucia. Miejscowi ostrzegali których wiosek mają się wystrzegać, mówili z których zbiorników wodnych nie brać wody ani się nie kąpać, bo woda jest skażona – droga powrotna do domu to mająca nie mieć końca tułaczka, podarte ubrania, czasami bez butów, ludzie w wioskach dawali co mieli, ale bywało tak, że sfatygowane buty rozpadły się po drodze a do następnej wioski, było wiele kilometrów. Wiązało się nogi szmatami i tak spoglądając z utęsknieniem w stronę zachodzącego słońca szło się dalej, ciągle dalej, liczyło się każdy kilometr bo tam gdzieś daleko był dom – i trza nom iść – iść – iść i doszedł mój kamrat wspomina pan Paweł, z Bożą pomocą do kresu swej drogi.
To ciekawe mówi pan Paweł, że ludzie ci po tylu strasznych przeżyciach kiedy już doszli do siebie, dożywali sędziwego wieku – jedno ich tylko wyróżniało spośród nas, niewiele mówili, a o zesłaniach czy internowaniach nie mówili w ogóle, bardzo trudno było dowiedzieć się czegokolwiek, tak było z każdym kto stamtąd wrócił.
Ciekawa jest też sprawa, że gdy już udało mi się namówić go do rozmowy i zapytałem jacy byli Rosjanie za każdym razem powtarzał, to dobrzy ludzie, ci co znęcali się nad nimi czy nawet zabijali to zwyrodnialcy których pełno jest wszędzie, byli to czasami analfabeci, nie potrafili czytać ani pisać, ktoś dał im władzę i korzystali z tego jak mogli, nawet pewnie nie rozumieli jaką krzywdę wyrządzają drugiemu człowiekowi, robili to w myśl jakiejś potwornej nieludzkiej ideologii, która przetrwała przecież tyle lat. Każdy z nas chyba przyzna, że żyliśmy w tym ustroju i powoli nas przyzwyczajano, że nie może być inaczej a kolejne pokolenie ludzi uważało to za rzecz normalną, gra ludzkim umysłem, komu przeszkadzała jakaś żelazna kurtyna, nikt nawet o tym nie myślał, tak ma być i już.
Był czas, że bano się wspominać o tych czasach nawet w rodzinnym gronie, powoli ta ciemna strona historii naszej krainy zostaje odkrywana niejako na nowo – bo trzeba pamiętać, szanować siebie nawzajem kończąc swoją opowieść dodaje pan Paweł.
Dlaczego właśnie poezja?
Nie jestem zawodowym poeta ani literatem, czy wobec tego mam prawo zajmować się czymś tak wielkim? Czy podołam, było wiele pytań na początku i żadnej odpowiedzi a mimo to zacząłem pisać, na przekór wszystkim wątpliwościom, ba, na przekór samemu sobie. Był taki czas bardzo smutny i tragiczny dla nas wszystkich, mieliśmy syna – tak, mieliśmy, choć w pamięci, w duszy ojca czy matki pozostanie na zawsze, pewnie zawsze będzie miał 23 lata i zawsze pozostanie z nami.
Wieczorami kiedy już zasiadamy do stołu by odpocząć, ukradkiem spoglądamy w jedno miejsce, nikt z nas się nie odzywa, wzrok kierujemy tam gdzie zawsze siadał, lubił tam przebywać. Zginął w wojsku i nie chcę o tym mówić, to jednak ta sprawa wskazała mi drogę do pisania poezji, gorycz którą miałem w sercu wylałem na papier i tak powstał mój pierwszy wiersz, te proste słowa wypłynęły z mojej duszy, wtedy gdy pisałem coś ze mnie spadło, jakiś potworny ciężar którego nie potrafiłem już udźwignąć a teraz gdy to czytam, rozmawiam z nim i jest mi po prostu lżej. Postanowiłem napisać książkę co z tego będzie nie wiadomo, piszę o wszystkim co mnie otacza, będzie o radości, smutku – o życiu.
Tragedia Górnośląska to krzyż który niesiemy wszyscy. Jest nasza rodzinna prywatna tragedia – i czy to kolejny krzyż, czy tylko nieco większy ciężar przychodzi nam znosić by dojść do końca naszej drogi a potem mamy nadzieję, że zobaczymy go szczęśliwego takim jakim go, pamiętamy, to nas trzyma, to nam dodaje sił do wytrwania, wiara i nadzieja…
Tacy wspaniali ludzie, jak pan Paweł mieszkają tuż obok nas, spieszmy się by ich poznać bo warto, każda historia powinna zostać zapisana, to ważne dla nas wszystkich.
Źródło; Na podstawie wspomnień pana Pawła Ćwielonga., mieszkańca Pilchowic, opracował Tadeusz Puchałka