KnurówNewsy

Bliżej ludzi: Wywiad z Romanem Buchtą czyli „Knurów z mojego placu”

To długi wywiad. Nagrałem tę rozmowę w listopadzie 2014r. Roman Buchta to społecznik, wieloletni nauczyciel plastyki w knurowskich i nie tylko knurowskich szkołach. Radny Rady Miasta Knurowa, laureat prestiżowego „Lauru Knurowa”. Autor wielu plastycznych dokonań, między innymi wystroju knurowskiego kościoła św. Cyryla i Metodego. Przez jakiś czas był redaktorem „Przeglądu Lokalnego”

11226003_943515569067073_416459198243215604_n

Postać doskonale znana knurowianom. Roman Buchta odznacza się niezwykła pamięcią do nazwisk, osób i zdarzeń. Jeżeli, mój Czytelniku, jesteś spoza Knurowa to nic się nie martw – też ten wywiad przeczytaj. Jest ciekawy a czasem bardzo zabawny. Nigdzie indziej nie nadaje się do publikacji ze względu na osoby, o których wspomina. Tylko ta strona jest wolna i nie boi się żadnych konsekwencji żyjących potomków opisywanych tu osób.

Życzę miłej lektury. Niech to będzie świąteczny prezent dla tych, co Knurów znają i pamiętają sprzed ponad sześćdziesięciu lat. Niech te wspomnienia wywołają twoje własne przeżycia związane z miejscem w którym mieszkasz, żyjesz i z którego pochodzisz. Jeżeli chcesz mi je też opowiedzieć, to chętnie posłucham i może tu też opublikuję. A teraz oddajmy już głos  bohaterowi naszego opowiadania…

RB – To od czego mam zacząć ?
GC – Najlepiej od początku czyli urodziłeś się..
…urodziłem się w familoku. W tym familoku u rodziców mieszkaliśmy razem, potem staraliśmy się o mieszkanie. Familok nasz był w okolicach Sojki. Była to budka, w której pan Sojka sprzedawał słodycze i piwo. Ta budka już dziś nie istnieje, jej poprzednim właścicielem był pan Filipiec, on ją wybudował i sprzedawał w niej mleko. Budka ta stała w miejscu skrzyżowania ulicy Sienkiewicza z ulicą Antoniego Słoniny. Była wymurowana z cegły, od frontu były drzwi i okienko z okiennicami. Pomieszczenie było dwudzielne, w jednym z nich był sklepik. Poprzednio w tej budce rezydował pan Badura. Mieszkał w domu przy ulicy Wolności. Tam są takie dwa ciągi domów. W drodze do tzw. Wogi, w pierwszym familoku z brzegu – tam się urodziłem . Były tam dwa pokoje przechodnie z kuchnią. Czyniliśmy starania o mieszkanie samodzielne. W 1944 lub 1945 rodzice dostali mieszkanie na Sienkiewicza, potocznie mówiło się u Pawlytki. Był to dom z takim przejazdem, mówiło się, że z ajnfartem . Teraz jest tam firma komputerowa Upos System. Dostaliśmy mieszkanie w tym domu, nad tym ajnfartem. Mieliśmy tam dwa pokoje z kuchnią usytuowane w normalnym ciągu. Nie było tam pieców, kiedyś tak budowano. Zimą było tak zimno, że marzły główki gwoździ, były takie białe. Był to jeden z wielu domów, budowanych w roku 1936. W czasie wojny domy te stały i tam rodzice dostali to mieszkanie. Ja urodziłem się w roku 1939. Kiedy rodzice przyszli zobaczyć to mieszkanie, okazało się już zasiedlone. Mieszkała tam kilkuosobowa rodzina Gilnerów. Przygotowywali się do wyprowadzki do Gierałtowic. Kiedy później pracowałem jako nauczyciel w szkole w Gierałtowicach, to uczyłem jeszcze ostatnie pokolenie tych Gilnerów. Była w tej rodzinie duża rozpiętość wieku: najstarsi byli już trzydziestoletni a najmłodsi siedmioletni. Tak to kiedyś bywało podobno. W tym mieszkaniu zastało nas wyzwolenie. Kiedy Rusy wlazły, to nas wygonili z tego mieszkania, rządzili się w nim jak im odpowiadało. Nasze mieszkanie stało się miejscem dla fryzjera. W obecnym domu państwa Czerników / w głębi ulicy ks.Koziełka/ mieszkali państwo Michalscy, obydwoje byli z zawodu fryzjerami. Rosjanie z ich salonu fryzjerskiego przenieśli wszystkie lustra, fotele i inne sprzęty do naszego mieszkania, w którym powstał salon fryzjerski dla żołnierzy.
Zniszczenia były ogromne. W piecu kuchennym żołnierze rozpalali ogień, aby ogrzać całe pomieszczenie. Ponieważ nie chciało się im wynosić popiołu, wybierali go z pieca i wysypywali na środek kuchni. Nas oczywiście wygonili z mieszkania i mieszkaliśmy w piwnicy u Szyrmla. Dom Szyrmla był ważny dla całej dzielnicy, ponieważ u niego był magiel, jedyny w okolicy magiel ręczny. Podobno zdążyli schować ten magiel przed zniszczeniem, ale nie wiem, czy dotrwał on do naszych czasów. Przyszło wyzwolenie – była to makabra, choć co to za wojna była u nas ? Czołg jeden stał przy wylocie na familoki i tylko dochodziły wiadomości – a to że u Bartosza sklep rozkradli. Bartosz miał sklep za obecnym Lidlem, nazywali to konsumy. W tym domu był duży sklep rzeźniczy i osobno spożywczy . Bartosz tam urzędował, a w miejsce sklepu rzeźniczego powstał sklep meblowy, którym zarządzał pan Przybyła / nie jestem pewien/. Był kombinatorem, bo jak dziś pamiętam wielki artykuł w ówczesnej katowickiej Trybunie Robotniczej : „Pośliznął się na szafie”. Okazało się, że zawyżał ceny mebli, którymi handlował i była z tego wielka afera. Gdy Ruscy byli u nas, to trochę „cyrku” ludzie podżyli. Sam byłem świadkiem, gdy przyszli do babci Michałki w familoku i szukali złota. Zdejmowali z romy szolki ze złotymi uszkami, o brzeg stołu je uczaskiwali, ale te uszka im się rozsypywały w rękach przy takim uderzeniu. Tak samo dziadkowi z zegara zabrali terpentykiel /waga zegara czyli wahadło/. Byłem też świadkiem jak sąsiad, który był zegarmistrzem i znał się na tym, został wezwany i cała drużyna licząca 12 żołnierzy kazała mu zrobić z jednego dużego zegara 12 małych zegarków. Brzmi to nieprawdopodobnie ale sam to widziałem i przeżywałem. Dokwaterowano nam Gruzina, na imię miał Michoł czyli Michał, szalenie inteligentny człowiek. Nauczył dziadka Wicharego alfabetu rosyjskiego. Był to spolegliwy człowiek, przynosił wędzoną słoninę z ich przydziałów wojskowych i robił zapiekanki. Zakopywał żeliwny garnek do ziemi i obkładał go trawnikiem. Rusy w końcu poszły, zaczęło się w miarę normalne życie.

Jak wspominasz lata w Knurowie w czasie okupacji sowieckiej ?
Było w czasie ich pobytu kilka tragicznych zdarzeń – ojciec Usi Przybylanki miał auto, jedno z nielicznych w Knurowie, może jedno z dwóch. Kim on był – już nie pamiętam, może na dyrekcji Kopalni pracował, z górnictwem miał na pewno coś wspólnego. To auto stało w garażu, postawione na klockach. Kazali mu uruchomić to auto, on tłumaczył, że tego nie da się zrobić. Znudziło się Ruskim czekanie, aż on to auto uruchomi i zastrzelili go przy tym samochodzie. To zdarzenie było bardzo przemilczane, szczególnie gdy Urszula zaczęła działać w Komitecie Partii, no bo jak to: ona w Komitecie a Rusy jej ojca zabili. Takich tragedii rodzinnych było kilka.
GC: Czy były gwałty ?
U nas takich wydarzeń nie było, ja byłem wtedy dzieckiem, rodzice o tym nie mówili przy mnie, jeżeli już to po niemiecku. W tym Pawlytkowcu, w którym mieszkaliśmy, były dwie panie, które oferowały swe usługi – jedna panna, druga wdowa i jak to ludzie mówili – lichtowały z tymi Rusami. Było pięknie: sanie, gitara, przyjeżdżali kapitanowie, one obie wsiadały. Było to do czasu, aż się to tym paniom znudziło, może ich rodzicom i trzeba było jakiś koniec z tym zrobić. Chowały się u Matyska w sianie, w stodole ale cierpiała na tym rodzina. Dziadek, bardzo zasłużony i Polak, stary Pawlytko – tak się za niego wzięli, pytali gdzie się podziała jego synowa, bo jej mąż, czyli syn Pawlytki był w wojsku. Tak go masakrowali i tłukli, aż odbili mu nerki karabinami i biedny Pawlytko zmarł, ale kule świstały mimo to. Babcia poszła do Hojny, wiesz gdzie był jego dom – róg Kwitka i Sienkiewicza, w tej chwili jest tam piekarz Kapica, tam babcia chodziła po chleb. Hojna był tam po wojnie, a przedtem byli niemieccy właściciele, którzy uciekli i ten dom był własnością gminy. Olbrzymi czteropiętrowy dom, na dole piekarnia i sklep tam był, było to takie centrum Knurowa. Babcia poszła po ten chleb do Hojny i kiedy wróciła do domu powiedziała z przejęciem – wiycie co się stało ? Stary Pawlytko umarł. Ana, córka jego, miała dom, obecnie za tą firmą komputerową. Ten dom istnieje do dziś. Wiem, że go wykupili świadkowie Jehowy, jakiś ich odłam i tam mają swój zbór czy jak to się u nich nazywa, takie miejsce spotkań. Na tej Bartoszowej drodze Ana wiozła swojego ojca przywiązanego do sanek sznurkami, a trumna była zrobiona z połowy szafy. Po wojnie były po drugiej stronie Bartoszowej drogi szklarnie Stawinogów, ale też ich wygonili i pozwolili tylko tym młodszym tam mieszkać. W ich domu zamieszkała tam sprowadzona skądś rodzina, jak dziś pamiętam o nazwisku Marek. Potem się to już normowało i Stawinogi odzyskali swoją własność. Był tam duży ogród kwiatowy i było to jedyne miejsce, gdzie można było kwiaty kupić. Znam ten ogród z autopsji, bo chodziliśmy z mamą i babcią pomagać Stawinogom w polu, albo ubierać, jak się to mówiło, snopki – gdy były żniwa. Najbardziej podziwiana przez nas dzieci i nie tylko była herbaciana róża, która miała korzenie nie tylko w ziemi ale w koszyku, takim podwieszonym pod sufitem w tej szklarni. Olbrzymie, kilkumetrowe pędy. Te róże dekorowały wszystkie śluby i inne uroczystości. Największy podziw budziły wiszące ze zwykłego, wiklinowego koszyka ogromne korzenie, a koszyk podlewało się normalnie wodą.
Ana pochowała swojego ojca. Nie było możliwości pogrzebania go w zwykłej trumnie. Dobrze, że ktoś się taki znalazł i dał taką szafę, którą przecięli na pół, przybili bok i tak go pochowali.
Jaka była wtedy władza w Knurowie ?
Jedno nazwisko, które z tych czasów pamiętam, to Michalak, który był naczelnikiem gminy. Potem stracił zaufanie władzy i przyszedł ktoś po nim, ale nie pamiętam kto to był. Później pojawili się pierwsi sekretarze Partii. Partia miała w Ratuszu taką małą kanciapę, po prawej stronie od wejścia. Zawsze był tam dyżur kogoś z Partii, który polegał na tym, że dyżurujący patrzył przez okna, pod łokciami miał poduszkę i obserwował co się wokół dzieje. Naprzeciw w oknie widać było doktora Ogana, i tak sobie coś tam do siebie wołali. Knurów miał szczęście do ludzi, którzy tworzyli pierwszą władzę. Byłem od dziecka wrażliwy na piękno i dlatego pamiętam, że chodnik, który prowadził do wnętrza Ratusza już wtedy wyłożony był kamieniami. Była tam też piękna pergola zrobiona z kantówek /10×10 cm/.
A kościół ?
Kościół był ten stary, naprzeciw szpitala, ale nowy już stał, wybudowany przez księdza Koziełka przed wojną jeszcze. Był gotowy już i stał, ale bez wykończonej wieży. Wieża miała mieć kształt taki, jaki ma wieżyczka na środku kościoła, nad dzwonkiem pokutnym. Ksiądz Koziełek w czasie okupacji uciekł i schował się gdzieś pod Żorami, w jakimś gospodarstwie. Mieszkał w sianie, w wykopanej dziurze, tam podawali mu jedzenie i tak przeżył okupację. Po wojnie wrócił, przygotowywał mnie do komunii i potem zmarł. Jego pogrzeb był patriotyczną manifestacją, bo on był taki bardzo polski.
GC: Ale partia już działała ?
Tak, ale wtedy i władza i ksiądz spotykali się prywatnie i grali w karty. Był to jeszcze ten etap tolerowania kościoła przez władzę partyjną. Kościół stał i powoli było urządzane jego wnętrze. Ściany były otynkowane, ołtarze i witraże przysłane były z Wrocławia pociągiem. Pociąg został zbombardowany, ale z tego co pozostało, zmontowany został ołtarz główny i ołtarze boczne. Ołtarze we wnękach były przeniesione ze starego kościoła. Były to stare, drewniane ołtarze barokowe, odnowione potem i odmalowane. I tak kościół zaczął funkcjonować. Odbywały się w nim tylko większe uroczystości czyli komunie, odpusty, a na co dzień funkcjonował stary kościół. Siostry zakonne budowały okazjonalnie ołtarze polowe, na konstrukcji drewnianej upinały materiały i powstawały piękne dekoracje. Witraże były od początku zmontowane, one ocalały z tego zbombardowanego pociągu. Po latach ksiądz proboszcz Czakański znalazł w Zakopanem pana Burzca, który wykonał wnętrze, które istnieje do dzisiaj. Współpracowałem wtedy z kościołem i wykonywałem okazjonalne dekoracje na Adwent, Wielkanoc . Pan Burzec mówił wtedy do mnie : „Ty się nic nie martw, może być śmiesznie, byle inaczej niż wszędzie”. To była jego zasada. Kiedy spotkaliśmy się po latach w Zakopanem i przypomniałem mu to, to ze zdziwieniem zauważył: „Powiedz, że ty takie rzeczy pamiętasz ?” Do dziś się trzymam tej zasady: może być śmiesznie, byle inaczej. Jeżeli chodzi o księży, to kilku pamiętam, z pozytywnej strony. Np. był taki ksiądz Kozłowski, nota bene pochowany na naszym cmentarzu, który nie wiadomo z jakich powodów odszedł z Knurowa. Po paru tygodniach od jego odejścia doszła do nas wiadomość, że ksiądz Kozłowski nie żyje. Był to młody ksiądz, może po czterdziestce, bardzo mądry i oczytany, mówiło się o nim – „Ksiądz profesor”. Nie wiem, czy miał ten tytuł, czy nie. Zginął w dziwny sposób. Na jego nowym miejscu pracy poproszono go, by pojechał do chorego z kimś na motocyklu, jako pasażer na tylnym siodełku. W czasie jazdy motocykl przekoziołkował przez rozciągnięty w poprzek jezdni cienki drut i tak ks. Kozłowski zginął na miejscu. Jego odejściu, do dziś niewyjaśnionym, towarzyszyła wielka demonstracja z udziałem tak licznych parafian, że cała ulica Niepodległości była nimi wypełniona. Parafianie, szczególnie starsi wiekiem, pisali protesty do biskupa, aby ks. Kozłowski nie odszedł z Knurowa. Sam jego pogrzeb zgromadził wielkie tłumy, choć jego śmierć nie miała przecież miejsca w Knurowie. Jest pochowany na naszym cmentarzu obok ks. Kozielka i dra Siwca. Jego nagrobek jest biały, z figurą Chrystusa w ogrodzie Oliwnym. Chrystus, ze splecionymi rękami, patrzy na ludzi wokół. Ta aleja, w której spoczywają obaj księża Koziełkowie, ich siostra, ks. dr Siwiec i ks.Kozłowski miała być w zamyśle aleją zasłużonych. Dlaczego dr Siwiec, który był dyrektorem gimnazjum w Rybniku został pochowany w Knurowie , nie pamiętam, musiałbym sprawdzić w notatkach. W każdym razie było jego życzeniem spocząć na naszym cmentarzu. Nagrobek ks. Kozielka był pięknie wykonany w piaskowcu, z płaskorzeźbą Chrystusa. Ale ponieważ piaskowiec jest materiałem nietrwałym, po jego zniszczeniu zastąpiono go obecnym nagrobkiem z tarasa, z napisami zmarłych księży. Innym znanym księdzem w Knurowie był ksiądz Pietrek, potężnej postury, bardzo lubiany przez parafian. Uczył religii w Szkole nr 1 i gdy któryś z uczniów coś przeskrobał, to wisiał za karę, trzymając się gzymsu starej szafy. W każdej klasie była taka szafa i tym mniejszym ksiądz Pietrek pomagał się złapać. W zależności od wykroczenia taki delikwent musiał powisieć 10 – 20 minut… Była to kara bardzo dyscyplinująca nas uczniów. Były to wesołe czasy, szczególnie dla tych z nas, którzy wisieć nie musieli.
 Które to były lata, o których teraz opowiadasz ?
Ja byłem w szóstej klasie, czyli koniec lat czterdziestych. Nikt z rodziców nie protestował wobec takich kar wymierzanych ich dzieciom. Był też taki zacny kierownik szkoły, pan Ligocki. Jego żona była knurowianką, nazywała się Żurkowska. On za karę łapał za włosy delikwenta, potem trzaskał w buzię prask-trzask z lewej i z prawej i był spokój przez trzy tygodnie. Pamiętam, że podział klas na dwie szkoły był taki, że klasy 1-3 uczyły się w starej szkole, gdzie dzisiaj jest Gimnazjum. Niezapomniany był zapach tego pyłochłonu, czyli oleju, którym panie sprzątaczki smarowały deski podłogi w sobotnie popołudnie. Zapach, który unosił się w powietrzu przez cały następny tydzień, aż do następnego smarowania. To było niezapomniane wrażenie z tej szkoły, które pamiętam do dzisiaj. Olej ten nie pozwalał unosić się kurzowi w powietrzu i jego urzędowa nazwa brzmiała ”pyłochłon”. Mundurków w szkole wtedy jeszcze nie było, nie było też tarcz szkolnych. Ławki były przedwojenne, pochyłe, pomalowane na zielono, ze schowkiem na tornister pod spodem i okrągłym otworem na kałamarz w środku blatu. Pomieszczenia dla klas były na piętrze, a na parterze mieściło się przedszkole, do którego też uczęszczałem. Pomieszczenia przedszkola były po lewej stronie po wejściu od ulicy, natomiast dwa pomieszczenia po prawej przeznaczone były na mieszkania dla nauczycieli. Między innymi mieszkał tam pan Henryk Moszyński, późniejszy dyrektor knurowskiego liceum, który po przybyciu do Knurowa zajmował to mieszkanie z żoną i synem. Po wejściu do budynku były drzwi do piwnicy a na wprost, po trzech schodkach w dół, wychodziło się na podwórko szkolne. Na podwórzu był bardzo ważny obiekt, a mianowicie ubikacje. Na wprost, za małą górką, okryty wielką tajemnicą – stary cmentarz. Cmentarz był już wtedy nieczynny. Pamiętam jeden taki wypadek, kiedy dzieci znalazły niewypał / teraz nazywa się to niewybuch/. Było to około roku 1950. Pamiętam nazwisko Horny, był starszy ode mnie, chodził z jedną nogą w protezie, rower jedną nogą poruszał, nogę mu wtedy urwało. To były kilkuletnie dzieci, trójka dzieci od Szymurów wtedy zginęła. Pogrzeb tych dzieci był na tym starym cmentarzu. Potem była długa przerwa, zdążyli tam pochować cztery osoby i chciano ten cmentarz reaktywować w latach pięćdziesiątych, ale na dobrych chęciach się skończyło. Walczyłem o uporządkowanie tego cmentarza, przekonywałem starsze panie, by zgodziły się na splantowanie ziemi i umieszczenie nazwisk zmarłych na tablicach, na murach cmentarza. O tej mojej walce w tamtych latach nikt już pewnie nie pamięta. Cmentarz był wiele razy niszczony i dewastowany. Teraz wreszcie wygląda ładnie, zachowany został obrys dawnego kościoła św. Wawrzyńca a tablice z nazwiskami zmarłych umieszczono na murach cmentarza. Cmentarz jest w nocy oświetlony i postawiono tam ławki. Jest to owoc mojej walki , jako radnego Knurowa, o uporządkowanie cmentarza. Na szczęście udało się odtworzyć wiele nazwisk zmarłych przed wojną, dzięki dobrze prowadzonym i zachowanym księgom parafialnym. Jedną z takich osób, o których w księgach nie było wzmianki, był mieszkający u Szyrmla mąż pani, która prowadziła tam pierwszą pralnię chemiczną. Potem jeszcze pani Zatynajko i te dzieci Szymurów po wypadku z niewybuchem. Dla mojej babci i dziadka ten cmentarz to było miejsce, które nierozerwalnie łączyło się z Knurowem. Wpłynęło na ten emocjonalny związek knurowian z cmentarzem i kościołem św. Wawrzyńca także to, że jak opowiadał mi dziadek Wichary, raz w tygodniu przyjeżdżał tu odprawiać msze ks. Robota z Gierałtowic. A ksiądz Robota to był ktoś. I tak tworzyło się powiązanie ludzi z takim miejscem jak ten cmentarz. A potem powstał nowy cmentarz na tzw. Szyrmlowcu, bo to Szyrmel dał miejsce pod ten cmentarz. Potocznie mówiło się wtedy :”A wywieźli go na Szyrmlowiec”.
A skąd wziął się krzyż na starym cmentarzu ?
Prawdopodobnie była to fundacja Słoninów, z tyłu krzyża jest taki tekst i chyba Słoninowie go ufundowali. Natomiast krzyż koło Klasztoru to była to fundacja Schultzów. Pamiętam, że krzyż ten leżał wiele lat po wojnie w częściach obok głównych schodów wejściowych do kościoła Cyryla i Metodego. Jako młodzi chłopcy wchodziliśmy do kościoła św. Cyryla i Metodego przez duży otwór, który był zrobiony za głównym ołtarzem. Było to w czasie, kiedy kościół był w trakcie prac wykończeniowych. Piwnice kościoła były zalane wodą, a na pustej posadzce suszyło się siano. Wokół były łąki a przed wojną, jak wspominali rodzice i dziadkowie, to był taki plac, na którym odbywały się różne ważne dla Knurowa uroczystości. Knurów miał wtedy od 9 do 11 tysięcy mieszkańców. Ojciec wspominał, że na tym placu odbywały się nawet Dni Morza. Zawsze chodziliśmy do kościoła oglądać, jak suszyło się siano i przez otwór w ścianie patrzyliśmy na wodę w piwnicach. Uważaliśmy bardzo, żeby tam nie wpaść. Do pierwszej komunii szliśmy już w tym nowym, niewykończonym kościele. Razem ze mną szła Magda późniejsza Mućkowa, potem Inga Szczęsna, Ilona Sikorska, jej wujkiem był ksiądz Klepek. To były rody, które się liczyły. Twój wujek, ksiądz Smandzich, a także inni księża, przyjeżdżali i przygotowywali nas do tej uroczystości komunijnej, w czasie której sami śpiewaliśmy całą mszę, oczywiście z pomocą organisty. Pamiętam piękne pieśni, które potem poszły w zapomnienie, bo były wykorzystane tylko w czasie naszej mszy pierwszokomunijnej. Jedną z nich zapamiętałem, była to pieśń na wejście :” Na stopniach twego upadamy tronu, wiekuisty Boże, jakaż ofiara milszą ci być może, nad tę ofiarę Starego Zakonu…”. Teksty tych pieśni znalazłem w modlitewnikach przedwojennych moich rodziców, miały one trudną melodię, wzorowaną na chorałach i nie były używane do późniejszych mszy. Nawet pan Janowski, legendarny organista, po wojnie już ich nie wykorzystywał.
Romku, czy pamiętasz jakieś zniszczenia wojenne w Knurowie ?
Raczej niczego takiego nie było, kopalnia pracowała w czasie wojny, Niemcy niczego nie niszczyli i wszystko było zabezpieczone. Po odejściu Niemców funkcjonowała Straż Obywatelska w swoich prywatnych ubraniach z biało czerwonymi opaskami. Jednym z nich był mąż siostry mojego ojca wujek Giezek, który zawsze opowiadał, że gruba obstoła, bo on ją pilnował.
Skąd pochodził twój tata ?
Był w zasadzie kurowianinem od małego, choć dziadkowie, rodzice taty przybyli tu do pracy na kopalni w 1912 roku. Kiedy kopalnia ruszała, to Buchta przyszedł spod Koźla, a Wichary spod Tarnowskich Gór. Jak potem nastali werbusy, u Francka Czernika się tłukli na chodniku, to się obaj dziadkowie tak zżymali, jak oni mogą tak się bić . Mówiłem im wtedy – „wyście tyż som oba werbusy, tyż żeście przyszli do Knurowa na gruba skądś…” Ale to były inne werbusy… Wiem, że dziadek Wichary mieszkał na Wilczej, tam jakieś kwatery im znaleźli. Pobrali się z babcią i zaraz potem kopalnia dzieliła mieszkaniami. Dostali piękne mieszkanie w tych familokach.
 Która to była kolonija ?
To jest kolonia druga chyba, powstała wokół szkoły jedynki i w stronę tzw. Wogi. Te kolonie im mają wyższy numer, tym są nowsze. Najładniejsze mieszkania były na czwartej kolonii, gdzie Uchwała na Wolności. Tam Szlachta je wyburzył, to były piękne mieszkania, dachy z dachówki, ściany z klinkiery czerwonej. Był jeden długi dom i z każdej strony było jedno wejście. Szlachta to wyburzył, był dyrektorem kopalni. Potem był ministrem górnictwa, on dużo w Knurowie porządził. Jego kuzyn, o tym samym nazwisku, był ordynatorem i dyrektorem knurowskiego szpitala. Dzięki tym powiązaniom rodzinnym odbył się pierwszy remont szpitala, bo Szlachta minister robił to dla swojego kuzyna. Nie ma z tego remontu żadnych planów, to było na zasadzie: chopy idziecie tam i robicie to i to. Ten remont był chyba w 1978r., myśmy już z Ireną na terenie szpitala nie mieszkali. Obłożył ściany marmurami, piwnice wyremontował i każdy lekarz miał swoje pomieszczenie. Tak samo odnowił ściany w obecnej Przychodni Brackiej, na rogu Koziełka i Dworcowej. Szlachta jaki był taki był, ale dużo zrobił dla Knurowa, współpracował z kościołem, w ramach szkód górniczych wszystkie remonty były wykonywane na bieżąco. Chirurg Szlachta miał jeden wielki mankament – klął jak szewc. Nazwanie pielęgniarki kurwą to było normalne. Kiedy leżałem w szpitalu, a po miesiącu mnie wypuścił, to siostry przyszły z chirurgii i powiedziały: „Panie Buchta, niech pan jeszcze nie idzie do domu, wiy pan, jak się szef przy panu trzymoł, niy przezywoł, niy kurwowoł.. Chirurgiem był znakomitym. Na temat łapówek krążyły legendy. Kiedy ja byłem przez niego operowany na woreczek żółciowy, miał Białas operować ale nagle się okazało, że operuje Szlachta . Potem w ciągu jednej nocy przyplątało mi się zapalenie płuc i opłucnej, tak że byłem już jedną nogą u św. Piotra, ale Szlachta mnie z tego wyciągnął. Tylko dzięki niemu z tego wyszedłem. Nic nie brał za to, na koniec dowiadywaliśmy się jak wyrazić mu wdzięczność, z kopertą było głupio. Dowiedzieliśmy się, że bardzo lubi piwo z Pewexu – w puszkach. Kupiliśmy mu karton takiego piwa. Podobno zbierał albumy o tematyce religijnej. Udało mi się przez kogoś kupić w św. Jacku dwa tomy: „Matka Boska w malarstwie światowym”. Naprawdę z tego się bardzo ucieszył. Tak że ja go bardzo dobrze i mile wspominam. Był znakomitym fachowcem i był bardzo ludzki. Tylko że jego język… Przypominał sztygara na kopalni, może uważał, że tylko tak może być zrozumiany przez pielęgniarki ? Zresztą to samo było z Oganem. Człowiek o wysokiej kulturze, grzeczny i miły jako sąsiad. Irena pamięta go bardziej. Jej tata był mechanikiem, taką „złotą rączką” w szpitalu. Dr Ogan mieszkał w willi a oni w tym wyburzonym domu, gdzie był rentgen. Kumplowały się z Marysią, córką Ogana. Żona Ogana do końca swoich dni przychodziła do nas. Ogan jak kurwami zaczął rzucać to i za siostrami zakonnymi… Jeżeli ktoś młody, jeszcze bezrobotny, przyszedł do Ogana i wykazał się dokumentem że się żeni, to Ogan dawał mu karteczkę, że mają mu wydać beczkę piwa. A piwo odbierali u Stopy /miał dom za mostem, teraz ten dom jest do kupienia/. W podwórku była rozlewnia piwa, przywozili skądś piwo, rozlewali je do butelek i rozwozili po sklepach, restauracjach i barach w Knurowie. Ludzie byli Oganowi bardzo wdzięczni i pamiętają go do dziś. Szczególnie ci, żyjący do dziś staruszkowie, z roczników 1939 do 1945. Jeżeli chodzi o inne pijalnie piwa, to były bary-beczki przy kopalni, na rogu naprzeciw kościoła, potem było piwo u Roja. W tej beczce sprzedawał Korzyński, ten ze skaleczoną nogą , ale nie jestem tego pewien. Po drugiej stronie ulicy, na rogu dzisiejszej ulicy 1 Maja był kiosk Ruchu, sprzedawała tam pani Malarz. Pani ta była bardzo urodziwa, przylgnął do niej pseudonim „Schone Olga” /ładna Olga/. Miała dużo klientów, ze względu na swoją urodę. W kiosku naprzeciw Szkoły nr 2 sprzedawała Magda Wojtaszek.  Potem Muciek,  Marszałek i Malcherczyk przyjechali do Knurowa jako młodzi inżynierowie i zamieszkali w pierwszym hotelu robotniczym w Knurowie, w miejscu obecnego Lidla. To były takie parterowe baraki ze stołówką, były takie cztery. Obok powstał Klub Górniczy w pomieszczeniu, gdzie przedtem był magiel. Istniała tam też biblioteka. Prowadził ją pan Czerwiński. Była tam duża sala, w której odbywały się pierwsze „fajfy”. Knurów posiadał doskonały kabaret „Fafik”, który zdobywał nagrody. Jego założyciel lubił sobie popić i kiedyś pomylił butelki i wypił jakieś ruskie świństwo, stracił wzrok i jeździł na wózku inwalidzkim. Ale on już zmarł. Inni ludzie kultury z tego okresu to szef orkiestry dętej KWK „Knurów” – Jasica, z protezą ręki. To był szaleniec, jeżeli chodzi o granie. Przed Jasicą był/?/ mieszkał na Pocztowej, on był pierwszym dyrygentem.
Mam trzy wspomnienia związane z cmentarzem. Pierwsze było to, że zapomnieli wykopać grób. Przyszli z nieboszczykiem, którego nie było gdzie pochować, zostawili go na chodniku i wszyscy się rozeszli. Drugi to była pomyłka – wykopali nie ten grób, który należało. A w pogrzebie brała udział wdowa tego, który leżał w pomyłkowo wykopanym grobie. Zrobiła się heca na cztery fajerki i o mało na cmentarzu nie doszłoby do rękoczynów. Trzecie wydarzenie związane z cmentarzem to pogrzeb młodej dziewczyny, dwudziestokilkuletniej, która zmarła na raka. Pogrzeb się już kończył i przybyła spóźniona matka chrzestna zmarłej, chyba spóźnił się jej pociąg. Przyjechała spod Poznania i koniecznie chciała jeszcze obejrzeć swoją zmarłą chrześniaczkę. Grabarz Hary uległ namowom i otwarli tę trumnę. Nikt nie robił z tego wtedy problemu, nie trzeba było zgody Sanepidu i ciotka-potka mogła swoją chrześniaczkę zobaczyć. Kolejne „cmentarne” zdarzenie wiąże się z młodym, osiemnastoletnim człowiekiem, uczniem Liceum Powstańców Śląskich w Rybniku, zmarłym i leżącym na cmentarzu. Jego mamie zachciało się, aby syn nie leżał w zwykłej ziemi ale w murowanym grobowcu. Moja ciotka znała się z Harym / była „warzono-pieczono”/ i on zgodził się wyciągnąć trumnę. Kazał im przyjść o 23.00 a ciotka wzięła mnie ze sobą obym zobaczył „coś fajnego”. Wydobyli trumnę, a stara kostnica miała przybudówkę na narzędzia ogrodnicze. Tam szybko tę trumnę wnieśli i otwarli ją. Widziałem tego nieboszczyka po czterech miesiącach, odwaga tego grabarza była niesamowita.
Pamiętam ślub dr Nitszego w kościele. Była to niedziela i na kazaniu wygłoszonym przez jednego ze znajomych knurowskich księży padło nazwisko filozofa Nietzchego, wiązało się to jakoś z tematem kazania. Ludzie wychodzący z kościoła mówili „ patrzcie jakiego to Janka mądrego doktora dostała”…
Pamiętam też przyjazd do Knurowa dr Grzymskiego. Kiedy szedł on od dworca kolejowego spotkała go pani Małecka, która prowadziła rower obwieszony siatkami z wszelakim zielskiem, bo wracała z działki. Szła przez chwilę z doktorem, który miał walizkę- skrzynkę drewnianą spiętą skórzanym rzemykiem. Po chwili patrzymy, Małecka wraca na rowerze bez siatek i woła moją mamę :”Buchcino, wiycie kogo jo wom przykludziła do Knurowa ? Dochtora, nowy dochtor przyjechoł !Tyn co zy mną szoł, to boł nowy dochtor! A to był dr Grzymski. Ci wszyscy znajomi z tamtych lat już dawno na emeryturze. Taka pani dr Wieczorkiewicz z Onkologii w Gliwicach, która leczyła moją mamę, była młoda, gdy tu przyszła, była dopiero po studiach. A teraz –„pani Wieczorkiewicz, to już na emeryturze” mówią, gdy o nią pytam. A dr Zakrzewski ? Też chyba przyszedł po studiach, szybko utrwaliła się o nim opinia mądrego, dobrego lekarza. Dr Zielecki był świetnym lekarzem, ludzie szukali dojścia, jak do tego Zieleckiego się dostać. Ale dr Ogan przewyższał wszystkich, chociaż był to ordynus trochę. Nie było mu ciężko siedzieć w niedzielę na portierni i patrzeć przez okno kto idzie do szpitala w odwiedziny.

 

Ciąg dalszy nastąpi ?

 

wywiad przeprowadził : Grzegorz Cuber